Dziennik No. 1
Witam po długim czasie niewidzenia wszystkich wielbicieli moich morskich dzienników.
Tych, co ich (dzienników) nie wielbią, też witam, aczkolwiek bez przyjemności.
Tak więc jestem (w końcu) na nowym statku, właściwie to stateczku.
Nazywa to się Celtic Voyager, czyli Celtycki Wędrowiec
i należy do niejakiego p. Charsla Willego z Cardiff
w Walii, a właściwie do jego spadkobierców
(2-ch synów). Stateczek jest malutki, waży tylko
1500 ton i może zabrać tylko 3000 ton ładunku.
Silniczek ma też malutki 815 koni (mechanicznych,
żeby nie było niejasności).
Cała załoga to 7-miu ludków (sami Polacy).
Tak więc w porównaniu do poprzednich statków maleństwo.
Maleństwo normalnie kręci się między Anglią, Hiszpanią
i Portugalią. Jak na Maleństwo przystało wpływa sobie do
maleńkich portów, takich dojakich duże statki wpłynąć
nie mogą, bo po prostu się nie mieszczą.
Ma to swoje zady i walety. Zada jest taka, że dosyć często wpływamy do portów, ja nie lubię portów. Waleta jest taka,
że wpływamy do małych portów, jak już ma być jakiś port, to niech przynajmniej będzie mały,
małe jest piękne.
W małym porciku jest jedna brama, na ogół blisko i na bramie stoi Johny albo inny Pedro, którym się mówi
cześć, jak się masz? Duży port (np. Rotterdam) to keja nr 17238, tysiące statków i żeby się z niego wydostać,
to najpierw się jedzie godzinę portowym autobusem, a potem trzeba wziąć taksówkę i na końcu jak już się
człowiek wydostanie, to już trzeba wracać.
Pamiętam taki sympatyczny porcik w Anglii, nazywało się to bodajże Watchet.
Właściwie to nawet było ciężko nazwać portem, po prostu małe miasteczko z bulwarem wzdłuż rzeki.
Staliśmy przy tym bulwarze jako jedyny stateczek. Rano przychodziło 2-ch sympatycznych dziadków,
odgradzali teren wokół statku takimi biało czerwonymi taśmami jak to robi policja. Potem odpalali koparkę
i czekali na ciężarówki. Po jakimś czasie przyjeżdżała ciężarówka i wysypywała glinkę (
taką białą do produkcji kafelek) no i zaczynali sypać do ładowni.
Nikomu się nie spieszyło, nikt nikogo nie poganiał. Jak mieli dłuższą przerwę, to wystarczyło przejść przez
ulicę obok bulwaru i już się było w pubie na … herbatce. O 17-tej kończyli robotę, zwijali taśmy, myli
bulwar i stawał się on powrotem miejscem do spacerów, a załoga z dziadkami szła do Anchor Pub na … herbatkę
- było po prostu sympatycznie.
Dla odmiany Rotterdam, numer kei był 4800 z kawałkiem. Przyjście około 1-szej w nocy.
2-ch ludków na zacumowanie, potem przyszedł Agent. Poszczekał z kimś przez komórkę i po pół godzinie
wkurzony operator konwejera nas ładował, po następnych 3-ch godzinach było po wszystkim.
Zresztą nawet gdyby się chciało gdzieś pójść, to i tak nie bardzo było jak. Nawet żeby się dostać na brzeg
trzeba by iść takim łącznikiem nad wodą, w którym się kręcił konwejer ze zbożem na taśmie. Coś paskudnego.
Dwa razy byłem dłużej w Rotterdamie. Raz jak schodziłem ze statku, a drugi raz jak strajkowali właściciele
holowników i przegrodzili rzekę swoimi stateczkami, tak, że nie było żadnego ruchu. Swoją drogą musiało to
kosztować ładne parę milionów guldenów (wtedy jeszcze nie było Euro)
11.04.2013
No mam trochę czasu, więc wracam do dziennika pokładowego z podróży.
Właśnie stoimy sobie na kotwicy na rzece Humber czekając na Pilota na wejście do Hull.
Tak więc w ciągu miesiąca zrobiłem kółko, zamustrowałem w Gunness na Humber River potem było St Malo we
Francji, Aveiro w Portugalii i Sewilla, a z Sewilli wróciłem powrotem do Anglii do Creeksea pod Londynem,
no a teraz jest Hull na Humber River.
Troszkę o portach.
St Malo byłó bezwzględnie najładniejsze. Stara idealnie zachowana twierdza na takim półwyspie. Faktycznie
robi wrażenie, szczególnie na nas, w Polsce po prostu nie ma żadnego miasta, które by nie było w mniejszym
lub większym stopniu zniszczone w ciągu ostatnich 300 lat, a to właśnie tak wygląda.
Wysokie, w pełni okalające starówkę mury i stare domy. Trochę tylko smutne, że jest całe w tym samym szarym
kolorze, no ale nie można mieć wszystkiego, wygląda to na oryginał, więc po co przemalowywać. W dodatku
bliziutko do miasta, 10 min na piechotkę, tak więc sobie połaziłem. Szkoda tylko, że pogoda była dosyć
paskudna,zimno i deszczowo.
Miałem nawet dostęp do Internetu, miasto jest nastawione na turystów i ma pełne pokrycie WiFi,
ale nie miałmjeszcze czego wysyłać.
Acha zaistniałem na Facebooku, jak wracałem z miasta okazało się, że tuż obok statku jest klub marynarza,
no to z ciekawości zaszedłem, prowadził to taki dziwny Francuz, a do pomocy miał Filipinkę.
Francuz dziwny, bo mówił przyzwoitą angielszczyzną. Oni w dalszym ciągu uważają, że uczenie się angielskiego,
to strata czasu.
Zapytali czy mogą przyjść zobaczyć statek, ponieważ i tak nic nie robiliśmy (niedziela),
więc się zgodziłem.Filipinka była zachwycona, porobiła kupę zdjęć i powiedziała, że to, na którym jesteśmy
razem umieści na Facebooku.
No a teraz konkurs, kto to znajdzie?????
Potem było stare dobre Aveiro (Portugalia). Lubię Aveiro, a właściwie to tę jego część,
w której cumowaliśmy. Aveiro to jak na Portugalię całkiem spora mieścina, ale ta część, w której byłem
to takie przedmieścia z portem.
Swojego czasu bywałem tam dosyć często, po 20 latach niewiele się zmieniło. Nie to, że nic, przybyło nowych
dróg i mostów, są nowe stacje benzynowe i sklepiki. Ale atmosfera zapyziałej rybackiej wioski pozostała.
Ja to lubię, może i nie ma czego oglądać, ciężko coś kupić ale jak się łazi to ludzie się uśmiechają do
siebie. Poszedłem sobie na takie fajne malutkie portugalskie kiełbaski, bardzo zacne, prawie jak nasze.
Nie jestem pewny, ale wyglądały na domowej roboty, w każdym razie w markecie ich nie było.
Markety to generalnie jest to co się najbardziej zmieniło. Są nieduże takie jak Serek w Radości ale są.
20 lat temu były tylko małe rodzinne sklepiki. Wino kupowało się z beczki, po prostu w lokalnej winiarni
były takie wielkie beki wmurowane częściowo w ścianę, każda beczka miała kranik i przychodziło się z własnym
bukłaczkiem (5 ltr) i nalewało się wino bezpośrednio z beczki. Teraz już tego nie ma, no może w jakimś
miejscu dla turystów to zachowali jako atrakcję, ale przeciętny Portugalczyk (np. Osculati) kupuje wino w
butelce. Trochę szkoda.
15.04 Tilbury
To takie przedmieścia Londynu. Wczoraj tu przypłynęliśmy, w sumie miła mała angielska dziura, taka jak
wszystkie poprzednie i pewnie następne.
Ostatnie dni miałem dosyć pracowite, najpierw Creeksea mieliśmy małe kłopoty z odcumowaniem.
Mój 2-gi oficer Mateuszek ma kłopoty z osobowością (swoją i nie tylko swoją) oraz dosyć nikłe doświadczenie,
przekłada się to niestety od czasu do czasu na wykonywane obowiązki.
W Creeksea dodatkowo dołożył się pilot, suma błędów dała ciekawy efekt.
Statek był przy kei, przycumowany zgodnie z kierunkiem, w którym mieliśmy płynąć, dosyć siny prąd z tyłu.
Pilot postanowił odchodzić na dziobowym szpringu (błąd). Tak więc dał komendę „zrzucić dziobowe, zrzucić
wszystko na rufie”, ja to przekazałem przez UKF-kę (błąd, nie doceniłem Mateuszka). Na dziobie poszło
normalnie, na rufie jakby mniej normalnie. Mateuszek zrzucił szpring oraz cumę, z polera (ta powinna być
ostatnia) po czym zabrał się za zrzucanie cumy, która była nawinięta na bęben statkowej windy,
czyli ją luzował tak żeby ludek na lądzie mógł ją zdjąć z polera. Problem polegał na tym, że prąd rzeki
odpychał nas z tą samą prędkością z jaką Mateuszek cumę luzował, tak więc była ona cały czas naprężona.
Po krótkiej analizie sytuacji postanowiliśmy z Pilotem trochę się złożyć do kei, dałem lekko na przód
i ster lewo na burtę. Nie zauważyliśmy tylko, że Mateuszek zafascynowany cumą, której nie mógł wybrać
zapomniał o tej, która była w wodzie.
Po chwili mieliśmy ją nie tylko w wodzie, ale również nawiniętą na śrubę.
Sytuacja zrobiła się nieciekawa, statek na jednej linie na dziobie i na jednej na rufie prawie na środku
rzeki. Winda za słaba żeby się przyciągnąć powrotem. Już się zastanawiałem, czy nie odciąć tej cumy.
Na szczęście Pilot miał w pobliżu znajomego kapitana małego holownika, po 15-tu minutach byli przy statku.
Co ciekawe po 5-ciu minutach był inny (duży) holownik, czekał jak sęp (albo te palanty z pomocy drogowej)
na swoją szansę.
Tak więc holowniczek dopchnął nas do kei. I teraz zaczęły się deliberacje. Już chcieli przegłębiać statek
na dziób żeby wynurzyć śrubę, wołać nurków żeby wycieli linę itd. Itp.
Co jedno rozwiązanie, to bardziej kosztowne.
Zdecydowałem się na najprostsze, zamocować cumę na polerze i kopnąć maszyną lekko do tyłu, albo się zacznie
odwijać, albo się zerwie. Po paru takich „kopnięciach” Cuma się, na moje szczęście odwinęła, tyle że nie
cała, nie było końcowego oka, tak wyglądało jak by zostało na śrubie, na szczęście po chwili wypłynęło,
po prostu się urwało, uff odetchnąłem z dużą ulgą.
Potem już tylko Mateuszek spalił w Hull transformator na tej „swojej” rufowej windzie i jak na razie
zakończył swoją aktywność. On jest chyba z tego kawału, co to kosmici złapali trzech ziemian Polaka, Ruska
i Niemca. Zamknęli ich w pustych pomieszczeniach i dali każdemu po lanej metalowej kuli.
Niemiec swoje kule wyczyścił, ponumerował i elegancko ułożył. Rosjanin zaczął swoimi kulami ćwiczyć,
podnosił turlał, żonglował nimi itd. A Polak jedną zgubił, a drugą zepsuł. To chyba był Mateuszek,
muszę go spytać, czy miał jakieś kontakty 3-go stopnia.
Według najnowszych wiadomości mamy stąd płynąć do Leixoes, to część portu Porto w Portugalii,
kiedyś tam byłem, ale bardzo dawno.
No i na razie na tym kończę, mam nadzieję to dzisiaj wysłać, bo jest dostęp do Internetu w Klubie Marynarza.
Brgds capt. Leszek