Powrót do Capt. Leszek

Celtic Challenger

No to witajcie w mojej nowej bajce. 
Czyli jestem na nowym statku i zaczynam nowy dziennik.
Tak swoja droga to jestem ciekawy, czy Jacek prowadzi dzienniki ze swojego gantz nowego 
„Obiektu Plywajacego”???  A jezeli tak, to gdzie to mozna znalezc???
CELTIC_CHALLENGER
Ja jak na razie odbijam sie od dna, taka jest smutna 
prawda, ze z naprawde duzych statkow „udalo” mi sie 
znalezc na czyms co potocznie w jezyku maryznarzy nazywa 
sie „Kapcie”, to faktycznie dla mnie sa kapcie. 
Cos co staruszki wsuwaja na nogi po omacku, z nienacka 
obudzeni w kazdej porze dnia i nocy.
Taki „Kapec” ma swoje Zady i Walety ( albo odwrotnie, 
jak kto woli) Podstawowa „Zada” to jak zwykle dla mnie 
zbyt czesty pobyt w portach. Podstawowa „Waleta” to,
ze na duzychstatkach w tak pieknych portsch nie 
mam sznsy nigdy byc. 




Przechodzac do szczegolow. Zamustrowalem w Polnocnej Irlandii port chyba sie nazywal Barrymore, albo cos 
podobnego (na torturach sobie przypomne). Statek stal na kotwicy czekajac na „Odfumigowanie”, 
co to znaczy??No coz, w mysl ogoloeuropejskich przepisow ten ladunek trzeba bylo fumigowac tyle, 
ze chlopcy z Hiszpanii dali na statek 3 000 ton dawke jak na statek 30 000 ton, w dodatku zapomnieli 
o rurach do odprowadzenia tego gowna. 
W DODATKU MIESIAC PRZED PRZYPLYNIECIEM STATKU DO IRLANDII (POLNOCNEJ) 7-MIU DOKEROW SKONCZYLO 
W SZPITALU Z POWODU TEGO SAMEGO GOWNA. AFERA JAK CHOLERA
ZNACIE MOJA SYTUACJE, JA PO PROSTU TESKNILEM ZA STATKIEM, TAK WIEC JAK SZTUBAK POPELNILEM PODSTAWOWY BLAD:

J A  T E N  S T A T E K  P R Z E J A L E M

Na domiar zlego ja przejalem statek, wraz z dobrodziejstwem inwentrza, wierzac, ze PO Kapitan zejdzie 
nastepnego dnia. Nie zszedl.
Gorzej, nie zszedl nawet pojutrze.
Zszedl po tygodniu, Qva mac, tego sie nie da inaczej wrazic!!!!!
Siedzialem w szpitaliku, malenkiej kabince, w ktorej bylo miejsce na lozko i 4 butle tlenowe (tlenu akurat 
mialem dosyc, dobra rzecz). Nie moglem sie rozpakowac, dostep do dokumentow mialem ograniczony, a roboty huk
Pan „Flagowy Kapitan C.M. Willego” ostro jezdzil na komputerze. Zdaje sie, ze jego hobby to rajdy 
samochodowe, nawet chyba jezdzil w realu, przynajmniej tak twierdzil. Tak wiec „Flagowy” robi kolejne 
odcinki specjalne, ja trzymam wachty i probuje dojsc do ladu z gownem, ktorego nawet nie moge ogarnac 
bo nie mam dostepu do biora. Mial dodatkowa manie zamykania sie, cos dosyc zadko spotykanego na statkach, 
kabiny poza czasem snu sa otwarte. No nic, w koncu doplynelismy do malenkiego podportu Lilasally kolo 
Londonderry, wyladowalismy sie i poszlismy do Plymouth po ladunek Glinki do Bejrutu.
To znaczy polowe ladunku.
W Plymouth „Flagowy” zszedl, na koniec jeszcze odwalil pare numerkow. Po pierwsze primo nie pozwolil 
nowemu C/Off-rowi spac u siebie w przedsionku. Na statku jest taki przedsionek dla kabiny kapitanskiej 
i Second Off-ra. W tym Przedsionku jes male lozko wysowane ze sciany, to jest dokladnie NA WYPADEK
TAKICH SYTUACJI. Nowy C/Off przyjechal o 2-giej w nocy, mial za soba dluga podroz a przed soba przejecie 
obowiazkow. Ale dla „Flagowego” nowy C/Off ma spac na obrzydliwej kanapce w messie, bo za szotem bedzie mu 
przeszkadzal. W poprzednich Dziennikach nabijalem sie z Ladoludkow, jacy to oni glupi, a my Wilki
Morskie to jestesmy Ho Ho Ho. Jak widac glupota nie ma profesji. To co zauwazylem po ko0ntakcie z dwoma 
„Flagowymi”, a mialem ta watpliwa przyjemnosc w stosunkowo krutkim czasie, to fakt, ze oni maja kompleks. 
Wiekszosc Zatrudnionych u Willego plywatu od zawsze. Nigdy nie byli na statku wiekszym niz 3 500 ton, 
bo Willy takich nie ma. Nigdy nie wyplynelli poza Morze Czarne, bo Willi dalej nie plywa.
Przy pierwszym kontakcie i po zorientowaniu sie, ze ja jednak bylem DALE I NA WIEKSZYM
zaczynaja mi opowiadac o swoich PRZEWAGACH, naogol wyimaginowanych.
A potem probuja pokazac jacy sa WIELCY. Jest to dosyc zalosne, ale dopoki nie ma wplywu
na moja prace to niech im bedzie. Niestety aktywnosc „Flagowego” miala wplyw na moja prace. 
W Plymouth przyszedl Inspector z GL (Germanishe Lloyd) i byly potrzebne pewne dokumenty. 
Ide do kabiny, oczywiscie zamknieta „Flagowego” znalazlem na mostku, mowie dosyc spokojnie, 
ale WYRAZNIE czlowiekowi zeby mi dal klucze, bo jest inspekcja GL i dodatkowo Superindentent z Kompanii.
I co slysze???
„Nie wydzieraj sie na mnie!!!! Wydzierac mozesz sie na zone”
Jestem generalnie spolegliwym czlowiekiem. Nie lubie probelmow, one mnie wkurzaja.
Ale wszystko ma swoje granice, nawet problemy. W koncu zrobilem to co powinienem zrobic tydzien wczesniej:
- Jestem kapitanem na tym statku i prosze opuscic moja kabine.
- Ale ja tam mam swoje bagaze a w bagazach pieniadze.
- to prosze opuscic kabine wraz z bagazem i sobie przy nim stac.
Dziwne, ale zrozumial, chyba sie bal obecnosci Superintendenta i widzial, ze ja przekroczylem
granice spolegliwosci. Wyniosl sie z jakimis inwektywami, ktorych nawet nie sluchalem.
Slodkosc zemsty polegala na kompletnym ignorowaniu wszelkich zaczepek slownych.
Ludzie, TO DZIALA, widok jego miny, gdy go kompletnie ignorowalem byl BEZCENNY.
No a potem bylo juz tylko lepiej. „Flagowy” zszedl, C/Off (tez nieciekawy, z tych wszystkowiedzacych)
zszedl i poplynelismy do Fowey.
Fowey to pewnie ma swoja strone, warto zobaczyc.
Dla mnie miejsce, do ktorego napewno bym poplynal, gdybym mial jacht (Jacku)
Mala turystyczna miejscowosc w polodniowej Anglii. Cos niesamowitego. Ja to okreslilem jako wodny 
Disneyland. Plywam od ponad 30-tu lat. Czegos takiego nie widzialem. Stare malenkie domki, jak z kreskowek. 
Uliczki na szerokosc samochodu. I wszystko zawieszone nad woda. Niektore domki na tarsach maja podwieszone 
na zorawikach lodki. Przy wysokiej wodzie, jak masz ochote poplywac, to idziesz na taras wsiadasz do lodki 
i ja sposzczasz na wode. Cos niesamowitego.
W dodatku sympatyczni ludzie, poszedlem sobie do Yacht Clubu. Niby napis „Members Only”
ale nikt nie zwraca na to uwagi. Zjadlem sobie slynne angielskie „Fish and Fries”.
Frytki pozostawialy wiele do zyczenia. Anglicy nie maja dobrych ziemniakow, bidulki, nawet chyba nie wiedza 
co to dobre ziemniaki. Kiedys spytalem pewna angielke (Betty) co jej sie w Polsce najbardziej podobalo???
Odpowiedziala: Ziemniaki!!!
Nie rozumie tego, po prostu nie ogarniam. Maja pod bokiem (w Polsce) najlepsze ziemniaki
na swiecie, a importuja g.....no z Turcji. Wiem, bo sam wozilem. Piekne, slicznie opakowane
Wzielismy jeden worek z ladunku. Po ugotowaniu sprobowalismy, i ........ wszystko poszlo za burte.
To sie nie nadaje do jedzenia. Wyglada na to, ze zawsze stamtad brali, a Sila Przyzwyczajenia jest straszna.
Natomiast Rybka (Fish) byla fantastyczna. Ladoludki!!!! nie macie pojecia co to jest swierza
smarzona rybka. Nie ma na Swiecie leprzego jedzenia, po prostu nie ma, bo nie.
To jest wlasciwie ciezko spieprzyc, wazne zeby ryba byla swierza i nigdy nie mrozona.
Czas miedzy zlowieniem, a podaniem oceniam na 0->8 godzin. Potem, to juz nie jest TO.

Pierwsza dygresja:
NALEPSZA WYZERKA W ZYCIU
Bylismy na szkolnym statku ss Zenit gdzies pod Rostockiem, mala gorka na dnie, zerowisko DORSZA 
( pisze duzymi literami, bo na to zasluguje). Stala zaloga (ex rybacy) + studenci. DORSZ bral na 
przyslowiowa klamke od drzwi. cokolwiek blyszczacego sie wrzucilo na zylce, po 15 sekundach bylo branie.
Zaloga + studenci to bylo 40 osob, wszyscy pracowali. Jedni przy loweiniu, drudzy przy oprawianiu ryb. 
Kucharz smarzyl NA BIERZACO. Cos niesamowitego, to nie bylo niebo w gebie, to byl RAJ w gebie.
Niesamowicie wygladaly nasze prysznice (tam oprawiano ryby). 
To sie nadawalo do niezlego horrrrrrroru Ale takiej wyzerki, to juz w zyciu nie bede mial 
(a Wy nigdy, he he he)

No to wracamy do statku.
Po Fowey poplynelismy do Ceuty po paliwo. Ceuta to taka mala kolonia Hiszpanii w Afryce. Cos jak stacja 
benzynowa dla statkow. Bardzo fajne i ladne miejsce. Mam sentyment, bo byl to moj 3-ci port w zyciu.

Druga dygresja:
Ciekawostka
Pamietam jak dizsiaj moj pierwszy prawdziwy rejs, port po porcie:
1. Brighton (UK) – 25 rocznicza koronacjii krolowej Elzbiety + zamiana systemu 12-wego na 10-tny
2. Casablanca (Morocco) – stara buta, nowa koszula, damska zolwia
3. Ceuta (Spain) – pierwsza piezzoelekryczna zapalniczka (prezent dla ojca)
4. Napoili (Italia) – bojka ze zlodziejami, spodnie po 10 USD
5. Pireaeus ( Greece) - Akropol
6. Istambul (Turkey) – Topkapi I ladne dziewczyny w knajpce
7. Odessa (USSR) – schody Potiomkinowskie, Opera i wycieczka do Arteku na 22-gi Lipca
8. Yalta (USSR) – Grecka swiatynia zamieniona na pijalnie piwa
9. Malaga ( Spain) – Sobierano I falszywe zegarki po 3 USD za sztuke
10. Gdynia – meldunek KAPITANA GORZADKA ( cos niesamowitego)
Pamietam nawet jak bylo, moze nie dzien po dniu, ale przezycie bylo tak intensywne, ze sie wrylo w pamiec 
jak dluto Michala Aniola w marmur.
Aktualnie mijam Oran (Algeria0 i jestem w drodze do Bejrutu (Liban). Tam mnie jeszcze nie bylo. 
Podobno jest tez fajnie. Zycie jest zabawne, jak sie tego chce.
Caluje Was wszystkich tam gdzie chcecie (jak powiedzial Witkacy)

P.S.

Jak wspominalem nie mam adresow. Wyslij to do kogo uwazasz, ze warto.
capt. Leszek
-----------------------------------------------------------------------------
Dziennik No. 2

26.06.2013

Witajcie ponownie w moim Dzienniku z Podrozy.
Nareszcie po porcie. Wlasnie wyplynellismy z Bejrutu (Liban) i podazamy w kieruku Diliskelesi
(Turcja, gdzies na Morzu Marmara), potem juz tylko Hull w Anglii i bede prawie w domu.
Tak wiec zaliczylem kolejny kraj w mojej karierze marynarskiej. Kiedys Liban byl nazywany Szwajcaria 
Bliskiego Wschodu. Cos w tym jest, aczkolwiek do Szwajcarii to im ho, ho albo i dalej.
Tyle, ze forse widac, a z tym nam sie Szwajcaria kojazy.
Samo miasto nawet ladne. Szczerze mowiac, to jak na arabowo, to chyba jedno z najladniejszych, 
jakie widzialem. Mieli nieszczescie prawie 40-to letniej wojny domowej. Wojna to jednak zawsze nieszczescie.
Maja chyba jednak jakies szcescie, bo wyglada na to, ze duza czesc lokalnych pieniedzy (DUUUUZYCH PIENIEDZY)
w dalszym ciagu idzie przez nich, to widac. To naprawde widac. Szczegolnie po centrum miasta.
Jak pamietam zdjecia z Bejrutu, to to zawsze byly ruiny i strzelajacy ludzie. To sie skonczylo, chyba pare 
lat temu. Chcialbym, zeby Warszawska Starowka byla w takim stanie Centrum jest bardzo ladnie odbudowane, 
cale w kolorze lokalnych kamieni, rozne odcienie bezu + biel robi autentycznie wrazenie. Udalo im sie 
polaczyc stare z nowym w sposob bliski doskonalosci. Architektura to mieszanka orientu i Francji (byla 
kolonia francuska), jest naprawde ladnie i czysto. Co sie rzuca w oczy to brak czegos, co w Polsce zasyfia 
nawet najladniejszy kraobraz. NIE MA REKLAM. Nie ma cholernych bannerow, swiatelek i innego gowna, ktore 
teoretycznie ma nas zachecac do wejscia, a tak na prawde to szpeci, szpeci okrotnie.
Pierwsze slowa, jakie sie cisna na usta, jest ELEGANCKO. To widac i sie daje odczuc. W centrum widac tez 
pieniadze. Naprawde je widac, takiej ilosci bardzo drogich samochodow nie widzialem w zyciu.
Jeszcze jedno, co sie rzuca w oczy, eleganckie i bardzo ladne kobiety. Znam troche arabowo, cale arabowo, 
Tunezje, Marocco, Algierie, Egipt itd itp. Tutaj jest inaczej, widac, ze kobiety chca pokazac, ze sa ladne. 
Ubieraja sie po europejsku, moze nawet troche zbyt wyzywajaco, nawet jak na europejskie standarty.
Ale wygladaja jak z zurnalow mody, dziwne jakies to jest jak na arabowo. No ale jednak pewne rzeczy sie 
nie zmieniaja. Przedwczoraj odsiedzialem 2 godziny w pierdlu. No moze nie zupelnie w wiezieniu. 
Nie bylem ani skuty, ani w celi ale wrazenie bylo jednak obrzydliwe. Maja tu chyba pewne zaszlosci 
z 40-to letnie wojny. Duza czesc ludzi jednak sie urodzila i wychoawla w czasie wojny, jaka by ona nie byla. 
I to widac na kazdym kroku. Przypomina to troche nasz Stan Wojenny. Wojsko jest wszedzie. 
Policja jest wszedzie. Generalnie mundury sa wszedzie. Wyglada to dziwacznie, piekny salon Ferrari, 
a przed nim na ulicy trzy Hummery pelne znudzonych zolnierzykow, wokol tego przewija sie tlumek dziewczyn 
w minispodniczkach i amerykanskich turystow. Ceny w sklepach tez jak u nas w latach 80-tych 
( 1 USD = 1500 Funtow Libanskich), roznica taka, ze w sklepach wszystko jest, tyle ze drogie, 
naprawde drogie, pol kilo pomidorow za 8 zl to drogo, kilo lokalnych ziemniakow 4 zl, w przeliczeniu. 
Fakt, ze to gdzie bylem, to scisle centrum, podobno dzielnica armenska jest tansza. Ale nawet jak na 
centrum, to dla mnie jest i tak drogo.No ale wracajmy do pierdla.
Maja dziwaczny zwyczaj wydawania przepostek na 24 godziny. Nawet jak statek ma byc 5 dni w porcie, 
to musze co dzien wznawiac przepustke. Chodzi tu chyba o PRACE i pokazanie wszystkim wokol jacy to ci 
pogranicznicy sa wazni. Tak wiec przywalili nam pieczatki w sobote, w niedziele nie pracuja, 
a wiec sila rzeczy w poniedzialek byly joz nie wazne. Rano w poniedzialek moj pieprzony agent 
(debil, zadkiej masci) sie nie pojawil, wiec postanowilem ze sam to zalatwie. 
Poszedlem na urzad emigracyjny przedluzyc przepustki. Blad, duuuuzy blad. Przepustki moze przedluzyc 
tylko agent, przetrzymali mnie prawie 2 godziny. 
Po prostu mialem tam siedziec i czekac na agenta(nie przyszedl gnojek) bo mialem nie wazna przepustke. 
Tak wiec siedzailem i patrzylem jak PRACUJA. Bylo ich 6-ciu, wszyscy elegancko umundurowani i przy broni 
(Niech Bronia im wybaczy). Tak wiec siedzialem i patrzylem. Ludzie, nie macie pojecia ile razy w ciagu 
2-ch godzin mozna przelozyc kupke papierow z jednego biorka na drugie. To autentycznie zadziwia, a na tym 
glownie polegala ich "PRACA". Autentycznie walili na kolana bezsensem swoich ruchow, przy tak gigantycznym 
"doswiadczeniu" jednemu z "pracujacych" napelnienie zszywacza do papieru nowymi zszywkami zajello prawie 
5 minut (liczylem), wlasciwie to nawet tych zszywek nie zaladowal, mosial mu pomoc glownodowodzacy general, 
pan major po prostu nie umial tego zrobic, co szarza, to szarza.
W Libanie zszywki umieja wymienic tylko ci powyzej majora (dyplomowanego).
Przezylem juz w zyciu duzo, ale te 2-wie godziny patrzenia na bezsensowna robote mnie powalilo na kolana. 
W koncu mialem naprawde dosyc, zaczalem symulowac, powiedzialem, ze zle sie czuje, BOLI MNIE SERCE 
i prosze o odwiezienie do szpitala. Chyba bylem przekonujacy, zreszta naprawde nie czulem sie po spektaklu 
specjalniedobrze, aczkolwiek Hamlet to przy tym byla betka.
Majac do wyboru wyslanie mnie do szpitala albo na statek, wybrali statek. Nawet ich chyba przerazila ilosc 
papierkow, ktora musieli by wypelnic zeby mnie wyslac do szpitala, ze o zejsciu nawet nie wspomne.
Zabrali moja niewazna przepustke i kazali mi wracac na statek, 1.5 km NA PIECHOTE przy temperaturze okolo 
40-stu stopni. Na drodze moglem sobie juz zejsc, sluzby sprzatajace port to inny resort.
To jednak inna kultura, o ile mozna to nazwac kultura.
Jak sobie pomysle, ze w sredniowieczu stali od nas o szczebel wyzej, to nie chce sie wierzyc.
No ale w koncu udalo nam sie skonczyc rozladunek i wyplynac, a Szwajcaria Bliskiego Wschodu niech sobie
pozostanie tam gdzie jest.
I niech Allach ma ich w swojej opiece, na mnie niech raczej nie licza.

z marynarski pozdrowieniem capt. Leszek

Dziennik No. 3

Witajcie w TarrifaTrafic
Właśnie się zameldowałem, na morzu szczególnie w wąskich przejściach (jak np. Gibraltar) są takie punkty 
meldunkowe. Trzeba przez radio zawołać odpowiednią stację (np. TarifaTrafic) i się zameldować. To na ogół 
podstawowe dane, nazwa, skąd i dokąd się płynie, liczba ludzi na pokładzie. To ma nawet pewien sens, niby 
jest elektronika, która w dzisiejszych czasach sporo załatwia, jak jestem w zasięgu stacji brzegowych to 
mój statek nadaje automatycznie pewne dane, prędkość, kurs nazwę i międzynarodowy numer statku (IMO No). 
Dane, które ja melduje są w dwóch celach. Po pierwsze dla statystyki, a po drugie jak w określonym czasie 
( z pewnym limitem) nie dotrę w miejsce przeznaczenia, to zaczną mnie szukać. Znając dane statku jest to 
trochę łatwiejsze i tyle. Szanse znalezienia rozbitków są aktualnie parę razy większe niż paręnaście lat 
temu, czyli bardzo małe. Kiedyś były właściwie żadne.
Teraz mam taką małą podróż wspomnień, co jakiś czas mijam miejsce, port, w którym byłem za czasów 
studenckich, albo baaaaardzo dawno temu, jak byłem jeszcze młody i piękny. Wczoraj mijaliśmy Mostaganem 
(Algeria). Przypomniało mi się jak tam byłem jeszcze jako młody 2-gi oficer. Utkwiło mi w pamięci, 
bo trochę odbiegało to od rutyny.
Mostaganem.
Mały porcik w Algerii niedaleko od Oranu. Jak wygląda miasto, właściwie nie wiem, gdy przypłynęliśmy był 
„Stan Wyjątkowy” bo parę dni przed naszym przypłynięciem mieli w porcie małą potyczkę z terrorystami. 
Zginęło bodajże 11-tu terrorystów i paru żołnierzy. Tak więc wyjść do miasta nie było. Po porcie można się 
było poruszać do 20-tej. Dodatkowo dali nam do trapu strażnika. Jak go przywieźli, to nie wiedziałem czy 
się śmiać czy płakać.
Ali (tak go nazwijmy, dla ułatwienia ) wyglądał jakby miał 15 lat i było widać, że jest bardzo przestraszony
mimo, że miał Kałacha prawie tak wielkiego jak on, a może właśnie dla tego, że go miał. 
W każdym razie jak tylko Jeep, który go przywiózł odjechał Ali schował się za najbliższą kupę piachu 
i stał się niewidzialny. Po jakimś czasie o nim zapomnieliśmy, .... niesłusznie.
Potem przyszła rutyna, czyli wyładunek solonego masła.
Wtedy nauczyłem się jednego z trzech zwrotów, jakie znam po arabsku. Dwa pierwsze to Salam Alejkum, 
czyli coś w rodzaju naszego jak się masz, oraz Szokaram, po naszemu dziękuję. 
W Mostaganem nauczyłem się jeszcze jednego, mojego ulubionego, arabskiego zwrotu ”TeleteoTeletin”.
Przy wyładowywaniu każdego ładunku musi on być liczony, robią to tzwliczmeni. U nas było 6-ciu, 
po dwóch na każdą ładownię, jeden uważał, żeby w każdym unosie była ustalona z góry liczba kostek masła, 
w każdym taka sama, a drugi liczył unosy. Na koniec dnia mnożyli liczbę unosów przez ustaloną liczbę kostek 
w unosie i mieli całkowitą liczbę wyładowanych kostek. Ta z góry ustalona liczba kostek w unosie to było 33,
czyli po arabsku TeleteoTeletin. Nie wiem dlaczego, ale strasznie to lubie.
Z tym masłem to też były jaja (nie doslownie). Kostka ważyła około 15 kg i nie byłem w stanie ich uprosić, 
żeby tego nie niszczyli. Każdy Ganek (spolszczony angielski Gang, to nie tylko gang w takim znaczeniu 
jak u nas, ale również grupa ludzi, np. „mooring gang”, to cumownicy), który wchodził do ładowni 
(3-4 ludków) musiał spróbować czy masło jest dobre. Tak więco wszyscy członkowie GANGU pierwsze co robili, 
to każdy Z GANGSTERÓW otwierał sobie nożem 15-to kilogramową kostkę masła i zaczynał ją jeść. 
W tych rejonach jest to normalne, wkurzające było, że każdy musiał mieć swoją kostkę. W ciągu dniówki 
potrafili zjeść jakieś 1,5 kg na głowę, BEZ NICZEGO, SAMO MASŁO, to rozbabrane co zostawało po nich 
na koniec dnia było do wyrzucenia. 
Jako 2-gi oficer między innymi odpowiadałem za mapy. Jak się okazało brakowało nam jednej czy dwóch map do 
następnego portu, lokalnie były nieosiągalne więc p. kapitan Tymiński (przesympatyczna postać, podobno z 
TYCH Tymińskich) kazał mi się przejść po porcie i pożyczyć z jakiegoś statku mapę do skserowania. 
Tak więc odwiedziłem wszystkie statki w porcie (nie było ich dużo), mapy nie mieli ale za to na jednym ze 
statków była cała polska załoga. No prawie cała, chyba już o tym pisałem, ale to właśnie w Mostaganem 
spotkałem ten statek, co go nasi przejęli na Kubie razem z psem i jednym Filipkiem, który był na statku 
już 7 lat i był z tym statkiem sprzedawany kolejnym właścicielom chyba już ze trzy razy. No więc wróciłem 
na Argosea (tak się nazywał mój statek), chłopcy jak się dowiedzieli, że jest w porcie statek z całą Polską 
załogą postanowili się wybrać w odwiedziny, przebrali się, wzięli jakąś butelkę zapoznawajki i poszli.
Stałem akurat przy trapie i widziałem jak doszli prawie do dziobu, po czym zawrócili i dzikim pędem wrócili 
na statek. Trochę zdziwiony pytam zadyszanych bohaterów co się stało???? Jak się okazało po całym dniu pracy
wszyscy zapomnieli o wtopionym w piasek Alim, a przestraszony Ali wydał z „siebie” tylko jeden dźwięk 
ale za to tak straszny, że chłopcy bez żadnej dyskusji naprawdę dzikim galopem wrócili tam gdzie ich 
miejsce po 20-tej.Ten dźwięk, to był szczęk przeładowywanego Kałacha.

Całuję wszystkich i ściskamCapt Leszek


Dziennik No. 4

28 Lipca 2013 Witajcie na Północnym
Tak więc kontynuuję moją podróż wspomnień. Właśnie wypłynęliśmy z holenderskiego portu o wdzięcznej nazwie 
Delfzijl. Byłem tu ostatni raz jeszcze za 3-go oficera gdzieś w 1990 roku na Zygmuncie Auguście, jednym z 
najweselszych statków na jakich byłem w życiu.
Ale to inna opowieść.
Wtedy 23-lata temu przywieźliśmy logi i drewno z Duali w Kamerunie. Był to dla nas ostatni port przed Gdyni
jakoś tak blisko przed Świętami. Pamiętam, że miasteczko bardzo mi się podobało.
Ze statku do centrum było 3 minuty drogi, naprawdę jakieś 200 metrów i po przekroczeniu przez nikogo nie 
pilnowanej bramy wchodziło się na uroczy świątecznie przystrojony deptak.
Stare holenderskie domki, stragany małe sklepiki, pamiętam nawet co kupiłem, takie szaro grafitowe ponartki,
bodajże za 26 guldenów, wtedy w Polsce rzecz trudno osiągalna.
Mam jednak niezłą pamięć, przynajmniej do rzeczy z przed 23-ch lat. Czy to już początek Alzhajmera?
W tej chwili miasteczko wygląda dosyć przykro, zamiar pewnie był szczytny, ale końcowy efekt jest dla mnie 
dosyć żałosny. Całe niewielkie w końcu centrum zostało zacegłowane piękną czerwoną klinkierową cegłą. 
Ja lubię klinkier, ale w rozsądnych ilościach, jak już WSZYSTKO jest z klinkieru, to wcale nie jest to 
piękne, nawet zostawili (przenieśli tu???) taki stary holenderski wiatrak, ale to za mało. Całość jest 
monotonna i przytłaczająca. Niby jest knajpka przy knajpce i powinno być wesoło, tyle, że tam już są TYLKO 
knajpki, nie ma kompletnie nic innego, nie ma gdzie kupić ponartek, wejść w jakimkolwiek innym celu niż 
napicie się piwa, obejrzeć jakąś wystawę sklepową. Niby powinno mi odpowiadać, ale jakoś nie odpowiada, 
jest dziwacznie, to jednak centrum, a nie bulwar nad Wisłą ze słynnymi drewnianymi budami, który akurat 
się do tego nadawał. Smutne to jakieś.
Co poza tym, było akurat dosyć ciepło, Holandia jest krajem „dosyć podmokłym”, konsekwencją jest 
wszechobecna wilgoć (nawet przy relatywnie niskiej temperaturze 23-24 stopnie człowiek był spocony) 
i muchy obrzydliwe ilości, co ciekawe nie ma komarów, chyba im nie pasuje holenderska krew 
(pewnie w 100% 0 RH0) To co jest w Holandii fajne, to sposób pracy. Też już nie jest tak dobrze 
jak 10 lat temu, ale w dalszym ciągu można liczyć, że jak się z Holendrem na coś umówisz, to będzie 
to dotrzymane, nie ma głupiego kombinowania, oszukiwania ani szukania skrótów. 
Zasady są proste i czytelne i się ich trzymają. Jedna rzecz, która urzekła mnie 23 lata temu się nie zmieniła, 
braliśmy teraz 3800 ton soli, keja, z której braliśmy jest troszkę dalej od miasta (niewiele, ale dalej) 
i dokładnie ją zapamiętałem, była i jest bardzo charakterystyczna, bo po całym terenie wokół tej solarni, 
a jest całkiem spory lata wolno pełno owiec i królików. To są setki owiec i tysiące królików, nikt tego 
nie pilnuje, a kun i łasic chyba tu już nie ma od stuleci, o spotkaniu bezpańskiego psa czy kota można 
tylko pomarzyć. Za to jest dużo ptaków, może nawet ich nie widać, ale za to słychać przez cały dzień.
Też dziwne, normalnie u nas śpiewają tylko w okresie godów, ale to chyba dla tego, że jak by u nas sobie tak
śpiewały w ciągu dnia, to pewnie by je coś zeżarło. Tu nie mają naturalnych wrogów.
Sam nie wiem czy to dobrze, czy źle, ale nie ma kotów, kun łasic i innych tego typu stworzonek.
Za to podobno hektar holenderskiej łąki składa się średnio z 6-ciu gatunków roślin, polskiej z ponad 70-ciu,
to widać, słychać i czuć.
Jeszcze jedno co mi się rzuciło, nawet nie tyle w oczy co w uszy. Jak już wracałem na statek usiadłem sobie 
w takim fajnym stateczku na kanale, stateczek zamieniony na knajpkę z kuchnią wietnamską (prowadziła to 
autentyczna Wietnamka). Obok przy stoliku siedziała grupka Holendrów, starsi ludzie jakieś 8 osób. 
Zachowywali się zupełnie normalnie, coś tam przekąszali i popijali. Normalna rozmowa, trochę żartów i 
śmiechów. WSZYSTKO NORMALNE, oprócz jednego. Głosiki, język holenderski jest sam w sobie dla mnie dosyć 
przykry w słuchaniu, ma bardzo dużo wyrazów, w których podstawowe zgłoski to jakieś chrząknięcia (khhrr), 
warknięcia i inne odgłosy przypominające smarkanie.
Moi sąsiedzi, nawet jak na holendrów mieli WSZYSCY bardzo donośne głosiki. Na dłuższą metę mogliby tymi 
głosikami torturować.
Reasumując, wolę mieszkać w Polsce, a oni niech sobie będą bogaci, czyści i aseptyczni.

03.08.2013 
CaboEspichel (Portugalia)

No to moja podróż powoli zbliża się do końca. Właśnie trawersujemy CaboEspichel, jutro wpłyniemy do Ceuty 
po paliwo, a potem tydzień do 2100 (Vasto) i do domku. Wychodzi około 13-tego.
Miałem parę dni temu fajną wymianę maili z moją Ukochaną Kompanią:

K: Kapitan, ile możesz wziąć paliwa w Ceucie????
J: 40 ton disla i 10 ton wody, ale będziemy leciutko przytopieni.
(na burcie mam markę do której statek może być zanurzony według przepisów, po tym co napisałem marka 
byłaby 1 cm pod wodą)
K: KAPITAN, JAKIEKOLWIEK PRZEKROCZENIE MARKI JEST NIEDOPUSZCZALNE!!!
J: Korekta: 33 tony disla i 7 ton słodkiej wody.
K: Zamówiliśmy dostawę 50 ton disla
I zacząłem milczeć, po prostu nie zrobiłem tego, czego kompania oczekiwała, czyli NIE wysłałem:
J: 50 ton disla jest OK.

Chodzi o tzw dupochrony, oni po prostu chcą, żeby kapitanowie postępowali wbrew przepisom na własną 
odpowiedzialność, konsekwencje mogą być różne, przy 1 cm, raczej nic się nie dzieje, przy 5-ciu to już 
może być duża kara finansowa i polecenie odładowania statku w porcie, powyżej może się skończyć na 
Izbie Morskieji zabraniu kapitanowi dyplomu.
Raz widziałem statek, zresztą z całą polską załogą zaaresztowany w Rotterdamie bo BYLI NA MARCE!
Niby wszystko w porządku, marka nie przytopiona, o co się czepiać????
Problem polegał na tym, że ten statek przypłynął do Rotterdamu z Hawany. Jak WasserPolizei zobaczyli 
zanurzenia zadali kapitanowi proste 3 pytania:

Kapitan, ile dni temu wypłynąłeś z Hawany???? 25 dni
Kapitan, jaką masz konsumpcję dzienną paliwa???? 6 ton
Kapitan, jakie jest twoje TPC (Ton Per Centimeter zanurzenia)???? 11 TPC
Ho Ho Ho!!!! 25x6 = 150, 150:11=13.6 cm
No to Kapitan, na wyjście z Hawany twoja marka była przytopiona 13.6 cm i byłeś przeładowany o 150 ton.
Od razu wlepili 36 000 Guldenów kary, zabrali staremu dyplom i zaaresztowali statek.

No ale wracając do mnie.
Siedzę sobie z na statku, z twarzą (i innymi częściami ciała) pokerzysty i ich ignoruję.
Po półtorej dnia tuż przed zamknięciem biura w Walii dostaję:

K: Zgodnie z ustaleniem zamówiono 30 do 40 ton disla, ale prosimy zrób żeby wziąć jak najwięcej.

Z marynarskim A Hoj capt. Leszek